Z prawdziwą przyjemnością z sondy na jednym z portali dowiedziałem się, iż moja gościnna obecność na listach Samoobrony jest dla internautów większą sensacją, niż start Nelly Rokity z listy PiS. To przyczyna, dla której w końcu ulegam blogerskiej modzie. Skoro internauci są tak zainteresowani moim losem – jakże mógłbym ich zawieść?
Co robię na listach Samoobrony? Kandyduję do Sejmu. Tyle. Zawarliśmy polityczne porozumienie, które podkreśla lewicową tożsamość Samoobrony, a tworzonej przez mnie Polskiej Lewicy umożliwia zaistnienie w polskiej polityce. Nie mizdrzę się do Andrzeja Leppera, nie opowiadam o wielkim zaszczycie, jaki mi przypadł w udziale i o tym, jak ubogacił mnie ten alians – i to zasadniczo różni moje relacje z Samoobroną od miłosnego związku liderów SLD z niedobitkami Unii Wolności.
Jerzy Szmajdziński poucza czytelników „Trybuny”, ze głos oddany na mnie toruje drogę do Sejmu Lepperowi i Wrzodakowi. To nieprawda. Ze mną, czy beze mnie – Samoobrona do Sejmu wejdzie. Nie sądzicie chyba, że zdecydowałbym się na kandydowanie, gdybym miał co do tego wątpliwości – słyszałem na swój temat wiele epitetów, ale „beznadziejny romantyk” raczej się wśród nich nie pojawiał. Natomiast głos oddany na SLD, to głos na Geremka, Lityńskiego, i Święcickiego. Na plecach SLD, głosami wyborców SLD, powracają do życia politycznego zjawy Unii Wolności. Partii, której wyborcy podziękowali w roku 2001 i potwierdzili ów wyrok w roku 2005. Partii, której indywidualne poparcie oscyluje dziś na poziomie piwa bezalkoholowego.
Jeśli chodzi o Zygmunta Wrzodaka – cóż, będąc czyimś gościem nie mam zwyczaju meblować mu mieszkania i dobierać zasłon do zastawy stołowej. To także różni mnie od kolegów z Unii Wolności, którzy goszcząc na listach SLD, dyktują największej partii lewicowej w Polsce kogo może, a kogo nie może na własne listy wpisać. O co nawet trudno mieć pretensje do kolegów z UW – każdy ma takie maniery na jakie go stać, zwłaszcza po sześciu latach frustrującego niebytu – ale dość niepojęta jest pokorna służalczość, jaką dyktatowi politycznych chudeuszy okazuje kierownictwo mojej macierzystej partii.
Kiedy na żądanie Demokratów, wbrew decyzji lokalnych struktur Sojuszu, nie znalazłem się na łódzkiej liście SLD, Jerzy Szmajdziński tłumaczył: „To Leszek Miller podjął decyzję, nie akceptując projektu Lewicy i Demokratów”. Tak, to prawda. Nie akceptowałem tego projektu. Uważałem i nadal uważam, iż ten dziwaczny twór, zrodzony z chłopięcego marzenia Aleksandra Kwaśniewskiego o lepszym towarzystwie, jest jak świnka morska. Ani to świnka, ani to morska. Demokraci przehandlowali swą opozycyjną legendę za parę mandatów wyborczych, a teraz boją się wyborców, więc manipulują listami, żeby uniknąć przykrych niespodzianek. Liderzy Sojuszu Lewicy Demokratycznej drżą przed demokratami do tego stopnia, iż nawet słowo „lewica” traktują jak nieprzyzwoite; Sojusz Lewicy Demokratycznej ma dziś „centrolewicowe ideały”, „centrolewicową przyszłość”, nawet wyborców ma „centrolewicowych”.
Nie buduję centrolewicy. Nie aspiruję do nie swojego dziedzictwa. Zachęcam do głosowania na Polską Lewicę. Tym razem – na liście Samoobrony.